rozmowa z enkawudzistą Małagutianem

 (..) Pewnego ponurego wieczoru, gdzieś w początkach grudnia 1939 roku, dałem się nieopatrznie sprowokować do niefortunnego, i to w roli arbitra, włączenia się do ostrej politycznej dyskusji Ojca z zamieszkałym u nas enkawudzistą Małagutianem. Był to osobnik lat około trzydziestu, krępy, średniego wzrostu, o szerokim i gładko wygolonym podbródku. W jego pozbawionej uśmiechu twarzy tkwiły zimne oczy kata lub zawodowego mordercy. Ten szef NKWD w Komarnie bardzo prymitywnymi argumentami usiłował przekonać pol­skiego patriotę i antykomunistę o rzekomej wyższości sowieckiego ustroju nad stosunkami w krajach kapitalistycznych. Udowadniał też zasadność i legalność „wyzwolenia" przez Armię Czerwoną Zachod­niej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Rozmowa odbywała się w kuchni, ponieważ „tego bolszewika" nie dopuszczano do nadal zajmowanej przez naszą rodzinę części własnego domu. Zresztą, niebawem i do tej części Małagutian, jak najbardziej urzędowo, sam się wprosił.

W pewnym momencie rozmowy, zniecierpliwiony Ojciec zaczął zadawać nieskutecznemu agitatorowi złośliwe pytania:

- Czy w ZSRR wolno założyć antykomunistyczną partię? - pytał ojciec. - Czy w ZSRR wolno krytykować partię komunistyczną? Czy w ZSRR wolno krytykować Stalina?

Jedyną odpowiedzią Małagutiana było słowo „Nielzia!" (nie wolno). Ojciec zapytał więc szyderczo: - W takim razie, co Izia?

Było oczywiste, że stosowana przez Rosjanina argumentacja odbija się od mojego Ojca jak przysłowiowy groch od ściany. Wobec takiego obrotu sprawy, zniecierpliwiony enkawudzista, najwidoczniej licząc na naiwność dziewięcioletniego chłopaka, który przecież z rosnącym niepokojem o bezpieczeństwo swojego Rodzica przysłuchiwał się coraz bardziej napiętej i wrogiej dyskusji, niespodziewanie zwrócił się wprost do mnie z zapytaniem:

- Powiedz, chłopcze, czy lepiej jest w kapitalizmie, czy też w socjalistycznym ZSRR?

- Kanieczno, w Sowietskom Sojuzie! (oczywiście, w Związku Radzieckim) - odpowiedziałem bez chwili wahania, ponieważ sądziłem, że w ten sposób odwrócę uwagę adwersarza od nieprzejednanego „wreditielstwa" (politycznego szkodnictwa) mojego Rodzica.

Były to z całą pewnością moje pierwsze słowa wypowiedziane po rosyjsku. A szkoda wielka, że ten język włoski słowiańszczyzny zainaugurowałem bezczelnym kłamstwem! Do dziś pamiętam moje z trudnością ukrywane rozgoryczenie, z jakim wkrótce słuchałem ojcowskiego wzburzenia, który w rozmowie z Matką pomstował na bolszewika: „Dziecko mi będzie agitować!" Było mi niezmiernie przykro, że nie została dostrzeżona i doceniona moja synowska lojalność oraz przebiegłość zarazem i, że Ojciec posądził mnie o podatność na prymitywną propagandę okupanta...

Mniej więcej cztery miesiące później dane nam było znaleźć się w samym centrum zachwalanej przez małagutianów sowieckiej rzeczywistości.

Zaczęło się od trwożnego poznawania jej przez zakratowane okna deportacyjnego wagonu. Był wczesny, szary poranek kwietniowy, wiszący jak mokra ścierka gdzieś nad plątaniną torów kolejowych w Dniepropietrowsku. Ponad torami, wąskim pomostem dla pieszych sunął w jednym kierunku posępnie milczący tłum. Przypominał szare mrówki przesuwające się nad dziesiątkami towarowych pociągów. Smutne te postacie miały na stopach przedziwne namiastki obuwia, jakieś kapcie, łapcie, zwoje szmat i rozczłapane buciory. I oto niespodziewanie, w tej przygnębiającej ruchomej ciżbie pojawiła się, podobnie jak pozostali, bezbarwna, smutna kobieta, ale obuta w nowe i czyste damskie gumowe śniegowce. Wyróżniała się spośród ludzkiej rzeki, którą tak realistycznie przedstawił kilkadziesiąt lat później Carlo Ponti w osnutym na tle powieści Borysa Pasternaka filmie „Doktor Żywago". Nagle rozległ się drwiący, głośny śmiech Matki, która nawet w ciężkich chwilach miała poczucie humoru:

- Patrzcie! To jest zapewne ciotka Stalina, skoro stać ją na tak wspaniałe obuwie!

Matka potrafiła być nie tylko dowcipną, ale także konsekwentną. Na przykład, gdy nocą 13 kwietnia 1940 roku władza radziecka pozbawiła ją możliwości ugotowania zaplanowanego na następny dzień obiadu, przyrzekła sobie solennie, nigdy więcej nie ustalać obiadowego menu. Zasadę tę stosowała rygorystycznie do końca życia.

W latach, które nastąpiły, Matka bezgranicznie poświęciła się ratowaniu, a następnie kształceniu swoich synów. Do końca życia czasy zesłania pozostawiły niezatarty ślad w jej psychice w postaci przesadnego kultu oszczędzania.