zsyłka do Kazachstanu

(..) Rzekę Wereszycą we lwowskim nic nie łączyłoby z rzeczką Dżaman Su w Kazachstanie, gdyby nie pewne zdarzenie. Nocą z 12 na 13 kwietnia 1940 roku kilkanaście polskich rodzin i jedna ukraińska zostały deportowane z polskiego miasteczka Komarno do kazachstańskiej wsi Jefremowka, gdzie znajdował się nędzny kołchoz, nazwany z iście orwelowską ironią „Kulturnyj Trud" (kulturalna praca). Wśród tych nieszczęśników znalazła się także i nasza osierocona rodzina: Matka - Kazimiera z Wawrowskich Dąbrowa-Laskowska, bracia - piętnastoletni Jan i czteroletni Roman, babka od strony Matki - Zofia z Różyckich Wawrowska oraz dziewięcioletni autor tych wspomnień.

slaskowski4

Fakt, że byliśmy rodziną wreditiela (szkodnika) kwalifikował nas do przykładnego ukarania przez sowieckich okupantów wschodnich połaci Polski, którzy powinni byli wkrótce zlikwidować nas. Przynajmniej „jako klasę", czyli społecznie zdegradować i unicestwić moralnie.

Ale ciążyła nad nami, jak się później okazało, straszliwsza zbrodnia niż bycie „polskimi panami".

Przyszli po nas nocą, niespodziewanie. Przyprowadził ich Małagutian. Towarzyszył im Michułka, wystraszony sąsiad, Polak z Komarna, który pełnił rolę świadka, wymaganego przez NKWD-owską procedurę. Michułka usiłował niezdarnie wytłumaczyć się przed Matką ze swojej roli kolaboranta. Rzekomo wbrew własnej woli. Dano nam zaledwie godzinę na odzianie się i spakowanie do tobołków tylu rzeczy osobistych ile potrafiliśmy udźwignąć. W tym czasie Małagutian przeprowadzał kolejną „rewizję", w rzeczywistości poszukując dla siebie łupu w postaci kosztowności. Przed świtem, oszołomionych, drżących ze strachu i zimna powleczono nas wiejską furmanką na stację kolejową Komarno-Buczały.

Tak oto 13 kwietnia 1940 roku, wczesnym rankiem o marcowej raczej pogodzie, strumień polskich ofiar z Komarna i sąsiednich wsi ruszał dokądś daleko na wschód. W bydlęcych wagonach, strumień ten wlewał się do gęstniejącej i coraz szerszej, wzbierającej głuchą rozpaczą, rzeki kobiet i dzieci. Wszystkie zakwalifikowane przez wszechwładną i wszechobecną machinę Narodnowo Kommissariata Wnutriennych Dieł (w Komarnie - dzięki aktywnej pomocy niektórych przedstawicieli żydowskiej społeczności), jako zagrożenie „pierwszego kraju socjalizmu".

Czy po pięćdziesięciu z górą latach wypada powracać do tych tragicznych wydarzeń? Być może, zdaniem ich sprawców, nie wypada. Lecz trzeba! Należy bowiem dać świadectwo polskiej krzywdzie i prawdzie po to, aby nadchodzące pokolenia Polaków i Rosjan przekonać, że ustroje totalitarne, którym z reguły towarzyszy ideologiczne zaślepienie oraz ogłupienie, są brzemienne zbrodnią przeciwko człowieczeństwu i ludzkości. A jak uczy nas historia pod tym względem bolszewicka wersja rzekomego socjalizmu nie ustępuje fanatycznemu islamowi, czy też hinduizmowi lub dowolnej innej fanatycznie pojmowanej religii.

W późniejszych latach wielokrotnie powtarzałem rosyjskim partnerom od handlu zagranicznego czy dyplomacji, że tylko rzetelne ujawnienie i uznanie okrutnej, a zarazem ohydnej prawdy o dwudziestowiecznym barbarzyństwie wielu Rosjan i Rosji wobec Polaków oraz Polski będzie sprzyjać stopniowemu zanikaniu polskiej niechęci do tego co rosyjskie.

Był lipiec 1989 roku.

Z Islandii, dalekiej wyspy na północy Europy, gdzie przez cztery lata byłem radcą handlowym, a zarazem charge d'affaires Polski, przyjewódzkiego (obwodowego) Aktiubińska. Rozciągnięta wzdłuż zachodniego brzegu nędznej rzeczułki stepowej, noszącej znamienną nazwę Dżaman Su (po kazachsku - Niedobra Woda), a będącej dopływem Ileku, który toczy swoje skąpe latem wody do rzeki Ural w basenie Morza Kaspijskiego.

Wraz ze zbudowaną z suszonych, glinianych cegieł oraz pachnącą stepowymi piołunami i woniejącą kiziakiem Jefremowką, z odległej przeszłości nawiedzają mnie obrazy, które mącą odzyskany po powrocie z zesłania spokój. Aresztowanie w grudniu 1939 roku Ojca przez NKWD... Beznadziejność lat zesłania... Praca ponad siły w kołchozie... Głód i zimno... Nielegalny powrót w pobliże rodzinnego Komarna po ponad pięciu latach tułaczki i pogardy... Repatriacja w 1946 roku na Opolszczyznę. Głód, zmęczenie i tęsknota przytłaczały nas w owych złych latach nieustającej walki o przetrwanie, walki na wielu frontach: z brakiem pożywienia, z chłodem, wszędobylskim NKWD oraz wszami, pluskwami i chmarami krwiożerczych komarów.

Widzę też postacie moich bliskich: Ojca zamęczonego 25 września 1941 roku (57 dni po podpisaniu przez generała Sikorskiego układu polsko-sowieckiego!) w sowieckim łagrze śmierci, prawdopodobnie gdzieś w złowieszczych okolicach Workuty; Babki zmarłej w Jefremowce; Matki, której heroizm i samozaparcie uratowały mnie i moich braci przed głodową śmiercią, albo zagubieniem się gdzieś w otchłaniach sowieckiej Azji. Wśród współwygnańców wyłania się przede mną szczególnie wyraziście obraz tragicznej rodziny Olgi Sołłohub, żony grecko-katolickiego księdza, a córki ukraińskiego posła na Sejm II Rzeczypospolitej...

I widzę: ozdobioną błękitnym otokiem czapki, twarz majora NKWD, Małagutiana, który najpierw prymitywnie agitował Ojca i mnie, by następnie osobiście pokierować aresztowaniem Ojca, a przy tej okazji, bezceremonialnie przywłaszczyć sobie nasz pamiątkowy złoty zegarek szwajcarski. Potem, przez wiele lat błękitna barwa źle mi się kojarzyła...

Wszystkim, którzy przeżyli, polskim zesłańcom udało się wyrwać z tej znienawidzonej wsi, a pamięć o nich nad Dżaman Su zaginęła